Postautor: katty » 2012-03-15, 18:38
Myślę, że zamiast uczepiać się jednej osoby i wytykać jej wszelkie zła tego świata, lepiej zastanowić się nad samym zjawiskiem. Mogę opowiedzieć swoją sytuację.
Jestem wychowawcą. Na szczęście dobrze żyję ze swoją klasą i chętnie przychodzą do mnie ze swoimi problemami. Jest też problem z jedną nauczycielką, w mojej ocenie poważny. Pani od historii, która na nieszczęście uczy moją klasę, to nauczycielka, która pracę zaczęła na przełomie lat 80. i 90. Na początku miała swoją własną klasę wychowawczą - pierwszy i ostatni raz. Nikt więcej nie odważył się jej powierzyć takiego obowiązku, bo dawno nie było tylu skarg. Pani jest bardzo specyficzna i już sam wygląd, fryzura i sposób ubioru mogą do niej uprzedzać dzieci, niemniej nie pozwoliłam swoim dzieciom na dyskusję na poziomie "pani jest jakaś dziwna". Charakter pani ma też bardzo specyficzny i przyznam się bez bicia, że mimo, iż jestem osobą dorosłą, sama mam z tą panią problem, nie lubię jej, staram się unikać, bowiem każda rozmowa z nią na jakikolwiek temat to głównie wyjątkowo uciążliwy dla uszu krzyk i nielogiczne argumenty, poza tym pani bywa nieobliczalna i nieraz zachowuje się jak dziecko, wpadła np. kiedyś do mnie do klasy i już od progu z wyciągniętym palcem wycelowanym w jednego z najinteligentniejszych uczniów zaczęła krzyczeć, że on jej to, on jej tamto, bo on przerywa lekcję, bo ciągle ma pytania, bo niech ja coś zrobię - czułam się, jakby mi jeden uczeń na drugiego przyszedł skarżyć w sposób, którego nie toleruję i dzieci szybko się uczą, że tak nie warto. A uczeń po prostu zawsze ma dużo pytań, ot tak z czystego zainteresowania przedmiotem - co w tym złego, że się dziecko pyta?). Niemniej na poziomie lubienia czy nielubienia też z dziećmi nie dyskutuję, uczę ich, że mamy prawo kogoś lubić bądź nie, jednemu odpowiada to, drugiemu tamto, jednak każdemu należy się szacunek a życie nie jest takie wspaniałe, żeby pozwolić nam otaczać się tylko osobami lubianymi i trzeba się nauczyć jakoś żyć i współpracować ze wszystkimi na zasadach wzajemnego szacunku. Jeszcze nie raz ani nie dwa spotkają na swojej drodze nauczyciela, z którym nie będzie się im łatwo "dogadać" i nie o to chodzi. Zapowiedziałam też uczniom, że chętnie wysłucham ich skarg i podejmę jakieś środki zaradcze, jak zastosują się do dwóch rad: po pierwsze, na zajęciach z historii mają się zachowywać IDEALNIE. Wszyscy. Póki oni nie będą w stu procentach w porządku, nie mamy o czym dyskutować. Jak przez pewien czas będzie na lekcjach tak, jak u mnie (nie jestem tytanem dyscypliny, ale jako, że jestem wychowawcą.. hmm.. samo się robi, moja klasa na moich lekcjach naprawdę działa jak w zegarku), wrócimy do tematu. Po drugie, do następnej rozmowy mieli się przygotować "merytorycznie", bo nie zamierzam wysłuchiwać licytacji pretensji i rozgoryczenia. Dostali za zadanie zorganizować się, spotkać, przedyskutować sprawę i spisać swoje zarzuty wobec nauczycielki. Krótko i do rzeczy. Przeprowadziłam dyskusję i zastanawiam się, co dalej zrobić, bo wyszły na jaw rzeczy bardzo rażące:
- Zamieszanie z kartkówkami i sprawdzianami. Pani zapowiada kartkówkę, nie mówi z czego. W dniu kartkówki okazuje się, że to jednak sprawdzian, ale pani go nazwała kartkówką. (Sprawdziłam zapis tematu w dzienniku z tej lekcji: "Kartkówka z..." - Jakim sposobem kartkówka może być tematem lekcji, skoro lekcja trwa 45 minut a kartkówka max. 15?)
- Kartkówki i sprawdziany często z tematów, o których nie było mowy na lekcji (podejrzewam, że pani się czasem mylą i przynosi nie tem sprawdzian, ale nie umie się przyznać do błędu)
- Dzieci (i rodzice, bo rodzice też mi problem zgłosili) nie wiedzą, za co mają ocenę. Sprawdzian jest oodany niepokreślony, po prostu wpisana ocena. Dziecko chcące się dowiedzieć, co zrobiło nie tak, zostaje skrzyczane i dostaje polecenie, żeby sobie sprawdziło w książce. A wydawało mi się, że powinniśmy się uczyć na błędach - co jest nieco skomplikowane, jak się nie wie, gdzie jest błąd.
- Co gorsza dzieci czasem w ogóle nie wiedzą, czy i jaką dostały ocenę, w szczególności pani lubi "stawiać" na lewo i prawo jedynki za to, że ktoś się odezwie na lekcji. Potem dzieci przychodzą zapytać, czy pani faktycznie postawiła jedynkę - i nie ma po niej śladu, więc w zasadzie do końca nie wiedzą, jakie mają oceny. A ocena musi być jawna
Zarzutów było więcej, sporo naprawdę sensownych i wydaje mi się, że powinnam jakoś zareagować, bo to, o czym napisałam, jest ewidentnie naruszaniem statutu szkoły i niewywiązywaniem się z obowiązków nauczyciela. Próbowałam porozmawiać z nauczycielką, niemniej nie wyszło, skończyło się to tylko jej krzykiem i rządaniem poinformowania jej "kto coś takiego powiedział! nazwisko! NAZWISKO!"
Czy ktoś z Was ma może pomysł, co dalej zrobić z tą sprawą?