Postautor: miszael » 2015-10-30, 12:34
Pocieszę cię, że te klasy, które przejęłaś po poprzedniczce, w końcu opuszczą szkołę, a nowe sobie wychowasz po swojemu.
Przez coś podobnego co ty przechodziłem i ja w gimnazjum, tyle że w moim przypadku problemem był drugi nauczyciel, uczący tego samego przedmiotu. Pracowaliśmy w tej szkole w tym samym czasie. Mieliśmy skrajnie różne podejście do prowadzenia zajęć, jak i dyscypliny na lekcji. To była szkoła, w której praktycznie wszyscy uczniowie się znali, a klasy wymieniały się między sobą doświadczeniami z lekcji. Moi uczniowie byli dobrze poinformowani, jak wyglądają te same lekcje u innej nauczycielki. W wyniku dzielących nas różnic bez przerwy byłem porównywany do mojej koleżanki uczącej tego samego przedmiotu:
"bo ta druga pani pozwala";
"bo tamta pani tego nie wymaga";
"bo tamta pani nie pyta";
"u tamtej można jeść na lekcji";
"tamta pozwala odbierać telefon, jak jest coś ważnego";
"tamta pozwala uczyć się na inne przedmioty";
"u tamtej nie trzeba nosić książek do szkoły";
"niech nas pan przestanie uczyć, chcemy tamtą panią".
Miałem tego serdecznie dosyć. Nie skutkowało to, że jak mantrę powtarzałem, że ja nie jestem tamtą panią i u mnie obowiązują inne reguły, a jak chcą chodzić do niej na lekcje, to niech się przepiszą do innej klasy. Ja miałem swoje zasady i nie obchodziło mnie, że koleżanka delikatnie mówiąc olewała system i pozwalała tym dzieciakom robić, co chciały. Co ciekawe, mimo tego ogólnego rozpasania, ona nie miała żadnych problemów z dyscypliną, natomiast moje klasy były wiecznie zbuntowane. Nie raz usłyszałem od moich uczniów, że gdybym robił to czy tamto (jak tamta pani), to bym miał ciszę na lekcji. Wniosek z tego taki, że ci uczniowie wyraźnie mścili się na mnie za to, że byli nierówno traktowani, i to ja byłem dla nich tym złym. Miałem naprawdę ogromne problemy. To była moja pierwsza praca. Już w pewnym momencie myślałem, że to ze mną jest coś nie tak, skoro nie potrafię zapanować nad młodzieżą. Próbowałem dosłownie wszystkiego: i złością, i po dobroci - nic nie pomagało. Na pomoc dyrekcji nie mogłem liczyć. Próbowałem rozmawiać z koleżanką "po fachu", ale ta zupełnie nie rozumiała mojego problemu i wyraźnie nie zamierzała niczego zmieniać w sposobie prowadzenia swoich lekcji. Niemal darłem włosy z głowy, gdy próbowałem normalnie, jak każdy nauczyciel przeprowadzić w spokoju lekcję, ale się nie dało, bo hałas, rozmowy, śmiechy i ogólny zgiełk był taki, że własnych myśli nie słyszałem. Na przerwach było ciszej niż u mnie na lekcji. Szkoda słów. Miałem drgawki na samą myśl o kolejnym dniu pracy w szkole. Wchodząc do szkoły myślałem o tym, by jak najszybciej stamtąd uciec. Nabawiłem się fobii na tym punkcie. Nie było to przyjemne. Na moje szczęście losy potoczyły się tak, że w pewnym momencie przyszło mi zmienić szkołę i na nowej placówce problem jak ręką odjął. Utwierdziłem się w przekonaniu, że to nie ze mną było coś nie tak, tylko skrajnie niekorzystny układ sił, w którym się znalazłem, spowodował, że próbując tą młodzież czegoś nauczyć, stawałem na z góry przegranej pozycji. W nowej szkole odżyłem. Na początku pełen obaw, po kilku tygodniach autentycznie polubiłem uczyć. To było jak nowe narodzenie.
To doświadczenie uzmysłowiło mi, jak ważne jest trzymanie wspólnego frontu między nauczycielami. Zasady muszą być takie same u wszystkich. Nie można pozwolić na sytuację, w której jeden nauczyciel będzie postrzegany przez młodzież jako luzak, a drugiego będą przezywali od SS-mana (jak było w moim przypadku).
Starshaped, moja rada dla ciebie jest taka:
Rób w dalszym ciągu swoje, nie pozwól tym gówniarzom rządzić tobą, trzymaj się ustalonych zasad i... czekaj na lepsze czasy. Te klasy, które przejęłaś po poprzedniczce, spisz na straty (niestety). Oni są wychowani w innej kulturze i ich już nie zmienisz. Zaciśnij pośladki i przetrzymaj to. Zobaczysz, że kiedy szkołę opuszczą te roczniki, które przejęłaś po koleżance a w miarę upływu lat będziesz przejmowała nowe klasy, z roku na rok będzie ci się uczyło lepiej. Powodzenia. Dasz radę.