Moim zdaniem, każdy nauczyciel i każdy rodzic powinien mieć możliwość częstego kontaktu. I nie na wywiadówce - patrz wyżej.
Mam takie głupie pomysły - ale np. telefon służbowy dla nauczyciela z odpowiednim limitem, Prościej - specjalny zeszyt do natychmiastowych uwag i innej korespondencji, wirtualny dziennik, gdzie na bieżąco wpisywane by były wszystkie uwagi i zalecnia, wszystkich nauczycieli.
Małgosiu, rodzice moich uczniów mają mój numer telefonu, jestem do ich dyspozycji na każdym okienku (no chyba że muszę iść na jakieś zastępstwo), organizujemy w szkole dni otwarte dla rodziców. Do godziny 19 są wtedy w szkole wszyscy nauczyciele i można spokojne o dziecku porozmawiać. W dzienniczkach zapisywane są uwagi, w zeszytach przedmiotowych informacje o braku pracy domowej.
Jak myślisz, ilu rodziców to czyta i kto na takie spotkania przychodzi? Przychodzą ci, z których dziećmi problemów nie ma, a uwag pisanych przez nauczycieli nie czytają (chociaż wiedzą, że powinni je podpisać).
malgosi35 pisze:Ja w trosce o moje gagatki najchętniej dzwoniłabym do wychowawczyni codziennie, ale to przecież niemożliwe. Mogę opierać się tylko na tym co mówią mi dzieci, a mówią to co jest im wygodne.
Ty to rozumiesz i wiesz, że nie zawsze dziecko powie prawdę. Ale zdecydowana większość rodziców wierzy swoim dzieciom bezgranicznie.
malgosi35 pisze:Na 7-8 godzin tracę dziecko z oczu. Wtedy jest pod wpływem nauczyciela i kolegów. potem mamy 4-5 godziny na bycie razem. Z tym że ja muszę jeszcze wypełnić domowe obowiązki.
My też. Poza domowymi jeszcze w domu mamy obowiązki szkolne. I nie zawsze udaje się wygospodarować kilku godzin na bycie z własnym dzieckiem w sensie dosłownym.
W moim środowisku większość matek zawodowo nie pracuje. Zajmują się domem i pracą w gospodarstwie. Tylko kiedyś w tym gospodarstwie pomagały dużo dzieci. Od najmłodszych lat przyzwyczajane były do pomocy rodzicom. Czasami nawet zbyt ciężko pracowały, ale wtedy autentycznie były z rodzicami. Przy pracy był czas na rozmowę, żarty, bycie razem. Teraz matka siedzi w domu i nie ma czasy przypilnować żeby dziecko lekcje odrobiło, przepytać z tabliczki mnożenia, porozmawiać o tym co się w szkole wydarzyło. Nawet posiłki każdy jada osobno o innej porze.
Pracowałam na półtora etatu. Moja praca po wyjściu ze szkoły nie kończyła się. Wiele jeszcze musiałam zrobić w domu poza normalnymi obowiązkami domowymi. Jednocześnie wychowywałam dziecko z domu dziecka, które strasznie zaniedbane trafiło do nas w wieku 9 lat. Dyslektyk, dysgrafia, dysortografia, zaburzenia emocjonalne, trudności i zaległości w nauce. Ale czas znajdowałam dla niego praktycznie w każdej sytuacji. Można przecież rozmawiać z dzieckiem gotując jednocześnie obiad i przy okazji czegoś je uczyć. I nie chodzi tu o naukę gotowania. Ćwiczyliśmy wtedy tabliczkę mnożenia, utrwalaliśmy reguły ortograficzne, doskonaliliśmy technikę liczenia, słuchałam jego głośnego czytania, wymyślaliśmy zabawne historyjki. W ciągu trzech lat nadrobił wszystkie zaległości. W gimnazjum radził już sobie bez mojej pomocy. Prosił jedynie o sprawdzenie wypracowań. Teraz jest już studentem pierwszego roku pedagogiki z resocjalizacją.
I nie dziw się, że mnie trafia jak przyjdzie mamusia do szkoły i pyta się dlaczego jej dziecko ma takie słabe oceny, a przez cały rok do zeszytu nawet nie zajrzała. Albo podczas rozmowy proszę mamę, żeby dopilnowała dziecko, bo często nie jest przygotowane do lekcji a mama na to, że ona pracuje i nie ma czasu. A ta, która nie pracuje też twierdzi, że czasu nie ma bo przecież cały dom na jej głowie.