Dzisiaj poszłam do szkoły pełna złych przeczuć.
Zaraz po moim wejściu w gimanzjum zadzownił dzownek na przerwę. Do pokoju nauczycielskiego wbiegł nauczyciel (pewnego przedmiotu) z okrzykiem: P. XY (to do mnie) ja juz do tej pani kalsy nigdy nie pójdę. Mogą mnie zwolnić z pracy, odejdę stąd, ale tam już nigdy nie pójdę! (Klasę mama trudną - II gimanzjum). Nauczyciel w stanie kresu wytrzymłości psychicznej. Co się okazalo? Uczniowie (kilku) rzucali w niego papierkami, gumą do żucia. Obrażali.
Jaka kara?
Piszę tak dość enigmatycznie, choć trzeba by dodać elemety kontekstu całej sytuacji. Nauczyciel i uczniowie prowadzą reguralną wojnę. Nauczyciel nie chce tolerować dość swobodnego zachowania uczniów. Uczniowie popełniali w przeszłosci różne wykroczenia, ale dyrekcja szkoły nie ukarała przykładnie uczniów. Nauczyciel nigdy nie był broniony przez dyrekcję.
Może to wygląda na chłodną relację. Ale - jestem załamana. Jako wychowawca. I człowiek.