Uczę w podstawówce w klasach młodszych. W mojej klasie jest uczeń siedmioletni, bardzo ruchliwy i niepokorny, przyzwyczajony, że może decydować sam o sobie... Już drugi rok pracuję nad tym, by dostosował się do panujących w szkole zasad, ale przed nami jeszcze długa droga.
Jedną ze stosowanych przeze mnie konsekwencji złego zachowania podczas przerwy (złego, czyli zagrażającego bezpieczeństwu własnemu lub innych osób) jest spędzanie kolejnej przerwy z nauczycielem.
Pewnego dnia wspomniany uczeń miał ponieść właśnie takie konsekwencje, ale ja podczas przerwy musiałam dyżurować na korytarzu. Uczeń miał więc spacerować ze mną. Niestety oddalał się co chwila i trudno go było upilnować. Ostrzegłam go, że jeśli będzie tak robił dalej, będzie musiał chodzić ze mną za rękę. Uczeń wciąż odbiegał, więc zażądałam chodzenia za rękę. Nie chciał - powiedział, że nie. Chwyciłam go za rękę, ale zaczął się wyrywać. Nie puściłam. Czułam się z tym fatalnie. Trzymałam za nadgarstek, ale nie ściskałam, zrobiłam taką obręcz ze swoich palców - był luz, ale uczeń nie mógł się wyrwać. Na szczęście próbował się wyrwać tylko kilka razy. Potem się uspokoił. Po pewnym czasie umówiliśmy się, że puszczę, go jeśli obieca , że będzie trzymał się blisko mnie. Obiecał i dotrzymał. relacje nasze nie ucierpiały w wyniku tego incydentu, a nawet jakby się poprawiły, ale ja wciąż się zastanawiam:
Czy to była przemoc z mojej strony?
Czy nauczyciel ma prawo tak postępować?
Co o tym myślicie?