Chciałbym postawić taką tezę i zobaczyć czy ma ona potwierdzenie i zwolenników. Jestem dosyć młodym nauczycielem, ale pochodzę z rodziny, która ma w swojej historii kilku przedstawicieli tej profesji, więc problemy szkolne były dosyć często na wokandzie. W trakcie studiów było coś takiego jak praktyki, o których mam kiepskie zdanie i właśnie wtedy wyszło na jaw to co się potwierdziło po skończonych studiach. Osoby najsłabsze, zresztą te, które praktycznie praktyki robiły "na odwal" i w ogóle się do nich nie przygotowywały zostały nauczycielami. Taka ironia losu. Najważniejsze tutaj jest jednak słowo "najsłabsze". Po anglistyce jest o niebo lepiej niż na innych przedmiotach szkolnych, gdyż jest ciągłe zapotrzebowanie. Właśnie. I co robi uczeń piątkowy? Idzie do dobrze płatnej pracy w szkole językowej, zostaje tłumaczem, ale nie idzie do szkoły podstawowej, liceum, gdzie po pierwsze stawki są niskie, a i niejednokrotnie można się zatrzymać jak i nie uwstecznić w poziomie znajomości języka. Chyba, że jest nauczycielem z powołania. Co robi absolwent słaby? Idzie, tam gdzie go chcą. Najczęściej ze szkodą swoich podopiecznych.
Nie jest moim celem wylewanie gorzkich żali, lecz rzucenie światła na problem toczący polską edukację, czyli niskie płace, uwiązanie nauczycieli do programu i brak odpowiedniego systemu kształcącego nauczycieli, którzy 90% rzeczy uczą się dopiero w pracy... Co o tym sądzicie?