Wiem, że jestem niesolidarny, ale w mojej klasie, jeden z wychowanków dostał z języka angielskiego na koniec ocenę dopuszczającą, choć wychodziła mu dostateczna. Dodam jeszcze, że na I semestr miał ocenę dobrą. Jak nauczycielka zareagowała na moje pytanie: dlaczego? Stwierdziła, że chciała go zmotywować na przyszły rok do większej pracy, bo stać go na czwórkę. Ludzie! Czy ja jestem nienormalny czy może mam rację? Motywacja poprzez zaniżanie ocen... To jest po prostu chore!
Najlepsze jest to, że z nauczycielami "starej daty" da się coś wynegocjować, są bardziej przychylni. Natomiast koleżanki i koledzy po fachu, młodsi o 4-5 lat nie dadzą sobie przemówić do rozsądku, są tacy zasadniczy i zdyscyplinowani. Szkoda tylko, że brakuje im tej dyscypliny i chęci do pracy podczas lekcji, kiedy to przychodzą i wychodzą na pół godziny lekcji, zadając uczniom pracę z zeszytem ćwiczeń i tłumacząc, że muszą pójść do dyrekcji, bo ich wzywa. A mam i takie przypadki... Potem pod koniec semestru sprawdziany - jeden za drugim, bo brak ocen. Teraz, już po rozdaniu świadectw matka ucznia kontaktuje się ze mną, że nauczycielka niesprawiedliwie postąpiła, że ona tego tak nie zostawi. I co mam solidarnie jej bronić, czy powiedzieć, że też mi się to nie podoba? Przecież też nie pochwalam tego, jak niesprawiedliwe postąpiła. Pozostaje mi tylko tłumaczenie, że przecież ocena nie jest najważniejsza, ale wiedza, którą posiadamy.
Pozdrawiam wszystkich.