Witam. Chciałbym poruszyć sprawę jakości życia nauczyciela.
Jestem młody, jeszcze studiuję (ostatni rok magisterskich), nauczam angielskiego w technikum i zawodówce jako stażysta. Nawet lubię tę pracę, nie narzekam tak mocno. Nie uczą się, pyskują, klną, nie mówią dzień dobry, czasami to banda niewychowanych ćwoków... jednak praca nie jest taka zła, mam z tego jakąś tam satysfakcję i jak wstaje rano to nie mówię "k...., znowu do roboty". Piszę o tym, bo jestem nauczycielem z przypadku, nie specjalizowałem się nigdy w nauczaniu, wziąłem tę pracy tylko i wyłącznie z powodu siedzenia 8 miesięcy na bezrobociu. Zrobiłem kurs pedagoga i oto jestem: belfer z doskoku.
Przechodząc do sedna, to zastanawiam się czy warto w tym zawodzie pozostać. Ogólnie fajna sprawa: wakacje wolne, ferie wolne, 20 pare godzin pracy plus te 10 na przygotowanie wszystkiego i sprawdzenie, co daje z 30 godzin zamiast 40.
Ale:
płacą mi jakąś żenadę... wiecie co... w poprzedniej robocie może i było ciężko, ale mogłem za to chociaż mieszkanie wynająć, a teraz osiągnę ten sam pułap dopiero za kilka lat, jak zrobiłbym kolejne awanse. Człowiek chciałby się usamodzielnić, kupić mieszkanie, jakiegoś grata do wożenia tyłka ogarnąć. Przecież ja rano jeżdżę do pracy tym samym autobusem co uczniowie... To jest deprymujące jak dygam z buta z przystanku, a uczniowie trzecich i czwartych klas technikum odjeżdżają samochodami... "Pan nie ma samochodu??" - pytają mnie uczniowie. Co mam powiedzieć? "Nie mam samochodu, mieszkam z rodzicami i co miesiąc dostaje tysiaka trzysta z hakiem, czyli takie kieszonkowe"?
Warto zostawać w tym zawodzie? Rozumiem kobiety. U mnie w szkole większość nauczycieli to kobiety: im to pasuje, wolne jest często, miło, przyjemnie, można dzieci rodzić, wolne brać ciągle... Samochody mają, mąż ma firmę...
Warto pracować w tym zawodzie na dłuższą metę? Kiedy będę w stanie się usamodzielnić?