Poczytałam sobie niektóre wypowiedzi i jakoś mi smutno...
Uczę muzyki w gimnazjum( m.in.) i właśnie te lekcje są najtrudniejsze. Uczniowie bardzo leckeważą sobie przedmiot muzyka , a fakt, że jest on raz w tygodniu nie ułatwia sprawy. Zapominają nagminnie książek, zeszytów, pracy domowej, nie przygotowują się do lekcji.
Jestem zmęczona nieustanną walką. Owszem, potrafię zaprowadzić spokój i dyscyplinę. Przed lekcją stoją parami przed klasą, na lekcji są czujni, bo pani pyta, robi niezapowiedziane kartkówki, albo stoi z notesem w ręku, bacznie obseruwując, kogo by w nim krnąbrnego zapisać.
Ale dużo mnie to kosztuje: nerwów, tłumionych emocji. Z trudem panuję nad sobą, kiedy muszę kolejny raz radzić sobie z chamską odzywką, mózg mi paruje, jak należy na to odpowiedzieć, co zrobić, jak się zachować: żeby nie stracić twarzy i jeszcze postawić na swoim( czyt. żeby w klasie było cicho, a uczniowie się mnie słuchali).
Brakuje mi już sił. Chciałabym mieć "normalną" młodzież, ktora jest kulturalna i szanuje innych nawet wtedy, kiedy się ich nie boi( kiedy się kogoś nie boją, wchodzą mu na głowę), ktora ma jakieś ambicje.
Potrafiłam stworzyć w wiejskiej szkole chór( czwart rok już go prowadzę), który śpiewa trzygłosowo, jeździ na koncerty, wygrywa w konkursach. Ale nie udało mi się ...stworzyć zespołu. Dziewczyny( to chór żeński, z chłopakow zrezygnowałam, bo "mutują", piszczą, a w autobusie trzeba sprawdzać, czy nie przemycają piwa albo papierosów) plotkują na siebie, jedna durgiej podkładają "świnie", są zawistne...Nie chcą śpiewać dla samego śpiewania. Muszą coś z tego "mieć". Żeby utrzymać wysoką motywację( chór musi istnieć, bo zaczął reprezentować gminę, muszę go utrzymać: taki układ), muszę nęcić "kiełbaską": zwolnienie z lekcji, bo jedziemy gdzieś dalej, dwudniowy wyjazd- nocleg poza domem jest atrakcją, szóstka z muzyki na semestr, pochwała, ktoa ma wpływ na podniesienie oceny z zachowania( albo "łagodzi" kary już nałożone).
Nic bezinteresownie!
Chó prowadzę z całym poświęceniem , na jakie mnie stać. NIGDY nie dostałam od chorzystek złamanego kwiatka w podziękowaniu, ani nawet słowa "dziękuję". One uważają, ze im się to...należy!
Kiedy wychodzą z próby, a ja ( po siedmiu godzinach pracy, jak z magla) nie zdołam krzyknąć "teczki! Krzesła! Keyboard! - to wychodzą i zostawiają mnie samą z całym bałaganem. Proszone o pomoc sprzątają po sobie, ale niechętnie i z pretensją( "niech ona teraz sprząta, ja sprzątałam w tamtym tygodniu!").
Młodzież postrzegam jako niewdzięczną, niechętnie podporządkowującą się jakimś zasadom, generalnie źle wychowaną, niepotrafiącą współpracować w grupie, raczej leniwą.
Ktoś tu pisał,żeby zainteresować dzieci, prowadzić ciekawe lekcje...błysnąć godnością osobistą, wiedzą...Ech, to może kiedyś.
Żeby utrzymać ład w trudniejszych klasach( są i takie, gdzie nie trzeba aż takiego rygoru, zależy od klasy), naprawdę trzeba być twardym, odpornym psychicznie, konsekwentnym do bólu, trzeba też umieć wzbudzać...strach( z przykrością to stwierdzam), ale nie można przesadzić, bo to rodzi bunt. Trzeba być mądrym jak Salomon. I mieć dużo zdrowia.
A ja już nie wytrzymuję. Tracę swoją tożsamość. Z natury jestem osobą łągodną, raczej miłą, cichą. I taką się lubię. Natomiast swojego "nauczycielksiego wcielenia" nie cierpię. uszę jednak grać "ostro", jeśli chcę w tej dźungli przetrwać. Tym bardziej, że nauczyciel jest na ogół pozbawiony jakiegokolwiek wsparcia( dyrektor potrafi jeszcze dołożyć swoje "cegiełki", koledzy po fachu też nieźle umieją zdołować).
Rozglądam się za inną pracą i niech mi Bóg pomoże
Pozdrawiam: Cytrynka