A ja bym widział nauczycieli tak trochę jak adwokatów. Mieliby swój samorząd, który decydowałby o tym, kogo dopuścić do zawodu. Po skończeniu studiów, obowiązek szkolenia 2-3 letniego, połączonego z pracą w szkole. Tyle, że w tym systemie nauczyciele dostawaliby naprawdę dobre pieniądze, ale stanowiliby crème de la crème. Uniknęlibyśmy w ten sposób nauczycieli z przypadku, bo ktoś skończył socjologię i nagle zdziwiony, że nie ma pracy, to podyplomówek porobi i coś w szkole załapie.
Można by wówczas powiązać wynagrodzenia nauczycieli ze średnim wynagrodzeniem krajowym np. na zasadzie, że w okresie szkolenia otrzymujesz 0,7 przez pierwszy rok średniej, 0,8 przez drugi itd. a po szkoleniu równowartość średniej krajowej. Wraz z dalszym awansem zawodowym, nienaganną pracą itd. przechodziłoby się do wyższych stawek, by skończyć na poziomie nawet trzykrotności tejże średniej. Wszystko w myśl zasady, że wymagania olbrzymie, ale i warunki potem odpowiednie.