Ja staram się na początku przykręcić śrubę do oporu, potem zaś po trochu ją odkręcam i od dzieci zależy, czy będzie miło i sympatycznie, czy nie. Dajemy z siebie wszystko w miarę swoich możliwości, wiemy, kiedy można pogadać a kiedy pracować w ciszy - lekcja będzie w miłej i przyjaznej atmosferze, z żartem, grą, zabawą, bez niezapowiedzianych kartkówek i odpytywań. Nie umiemy się zachować jak należy - nie będzie miejsca na przyjemności a i wiedza będzie częściej sprawdzana znienacka, jeśli zauważę, że klasa się regularnie zapomina przygotowywać do zajęć. Dzieciaki wiedzą, że od nich samych jakość naszej współpracy zależy. Tym sposobem w jednych klasach z czasem staje się wesoło, lekcje nie wiadomo, kiedy mijają, w innych muszę być srogim cerberem. Jeśli zaś chodzi o ocenianie, raczej jestem wymagająca - oczywiście na miarę możliwości uczniów. Tępię z uporem maniaka brak samodzielności i staranności, nie toleruję prób oszustwa, promuję myślenie.
Problem pojawia się jednak w momencie, kiedy jeden nauczyciel przymyka na wiele spraw oczy, byle nie mieć poprawki w sierpniu, inny zaś twardo trzyma się swoich zasad. Mówię teraz o aspekcie wychowawczym, bo jest on dla mnie szalenie ważny. Mam na przykład taką zasadę, że jeśli uczeń nie nauczy się na pierwszy termin, poprawę wyznaczam po lekcjach. Trudno, nie łaska było przysiąść wtedy, kiedy należało, będzie trzeba zrezygnować z biegania po podwórku. Przychodzi mi na takie właśnie zajęcia delikwent, rozsiada się, zaczyna pisać i słyszę, że prosi koleżankę o podpowiedź. Zabieram pracę i oznajmiam, że właśnie możliwość poprawy przepadła bezpowrotnie. Uczę w trudnej szkole i niektóre dzieci nie potrafią panować nad emocjami, więc uczeń zaczyna się awanturować, że przecież nie zdążył ściągnąć i że "przez panią" nie zda. Dodaje, że "inni nauczyciele nie wnikają w to, jak mu się uda zaliczyć, tylko pani jest taka okropna". Oznajmia mi również, że przyjdzie i tak poprawiać. Nie podejmuję tematu, ucinam, że wrócimy do niego, kiedy przypomni sobie, jak powinien ze mną rozmawiać - i rzeczywiście wracamy do tematu następnego dnia, gdzie już w spokojniejszej atmosferze jeszcze raz tłumaczę, że nie toleruję prób oszustwa i nic nie ugra. Dociera. Ustalamy, że przyjdzie na kolejne zajęcia poprawić inną ocenę. W dniu poprawy przychodzi do mnie powiedzieć, że klasa jest zwolniona z ostatniej lekcji i nie chce mu się czekać godzinę na te zajęcia, więc czy mogłabym posadzić go z tyłu sali na innej lekcji, żeby napisał. Czy mogłabym? Pewnie bym i mogła, ale skoro przez cały rok się nie pracowało i teraz walczy o przetrwanie, nie można tego zbytnio ułatwiać. Sugeruję, by wykorzystał tę godzinę na powtórzenie sobie materiału. Znowu awantura, że nie będzie czekał i że inne panie pozwalają. No niestety... Szkoda, że pozwalają. Uczeń stwierdza, że nie obchodzi go to, najwyżej będzie miał jedynkę - szantaż emocjonalny. Nie zmieniam stanowiska. I co? Nie obchodziło go, nie obchodziło... i jednak poczekał

Nie byłoby jednak takich sytuacji, gdyby wszyscy nauczyciele konsekwentnie pokazywali, że obijanie się nie popłaca i nie biegali sami za uczniem, byle tylko coś poprawił i byle problem był z głowy.