
Od października będę studiował filologię polską. Praca z dziećmi w podstawówce jest moim marzeniem od wielu lat. Chcę przekazywać wiedzę. Dla mnie język polski to nie jest tylko nauka czytania, pisania, gramatyki i tak dalej. Uważam że polonista uczy czuć, rozwija wrażliwość, otwiera oczy dziecka na świat. Lektury, które omawia dają efekt katharsis, dziecko może przeżyć wiele przygód, nie musząc wychodzić z domu. Nauczyciel przekazuje pozytywne wzorce i ostrzega przed tymi negatywnymi.
Z drugiej strony nie mogę ukrywać, że realia nie pocieszają. Wszyscy koledzy z liceum mnie wyśmiewali, że idę na "najprostszy" kierunek. Rodzice się martwią czy będę w stanie zarobić na chleb. Szkoły są zamykane. Nauczyciele tracą etaty. W szkołach dzieci schodzą powoli na drugi plan, a na pierwszy wysuwa się robota papierkowa i "układziki".
Jestem niepoprawnym romantykiem. Wiecznie zawieszony w marzeniach. Chcę otworzyć przed dziećmi świat, który da im ukojenie od szarej i brutalnej rzeczywistości. Moja nauczycielka j. polskiego z podstawówki mi taki dała. Pani Potrzebowska dała mi klucz do furtki świata fantazji dzięki, któremu mogłem rozwinąć swoje skrzydła, odnaleźć siebie. Chcę być takim przewodnikiem dla innych młodych ludzi, którzy potrzebują takiego klucza. Boję się jednak, że rzeczywistość da mi soczystego kopniaka w tyłek.
Co Wy uważacie o mojej sytuacji, oraz sytuacji wielu innych studentów? Czy ta mgła, która rozpościera się przed wizją przyszłości naprawdę jest taka straszna?