konrad86 pisze:Oczywiście bagatelizowanie też ma swoje granice, trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić, a kiedy nie.
Właśnie... dotąd bagatelizowałam uwagi jednej "koleżanki" pod moim adresem, ale ileż można?
Zaczęło się... hmm, dość dawno. Właściwie zaczęło się, zanim się szkoła zaczęła. Na forum nk jedna dziewczyna pisała z wulgaryzmami, co mnie, jako moderatorowi klasy i jako mnie baaardzo nie odpowiadało. Zwróciłam jej uwagę, odpowiedziała kolejnym wulgaryzmem. Zagroziłam, że jak nie przestanie, to będę kasować każdy jej post zawierający niecenzuralne słowo. Odpisała, że mogę sobie kasować, ona ma to w***. Tu popełniłam błąd, bo stwierdziłam, że skoro nie wywrze to na niej żadnego wrażenia, to nie warto. A jednak chyba powinnam do końca się postawić jej, tak teraz to widzę. Ja z natury bezkonfliktowa jestem i wiele potrafię wybaczyć.
Następna "starcie" z tą dziewczyną miało miejsce gdzieś w maju (ok, wcześniej były jej drobne uwagi, ale w porównaniu z tym, co dalej opiszę, niewarte wspominania). We wrześniu historyczka powiedziała nam, że jako jesteśmy klasą z rozszerzoną historią, to mamy obowiązek zakupienia atlasów historycznych. Podała autora, wydawnictwo i powiedziała, że będzie nas to kosztowało około 20 zł. Nie sprawdzała, czy ktoś ma ten atlas aż do maja, kiedy to mieliśmy sprawdzian, z którego wynikało, że klasa nie opanowała czytania z mapy (chodzi oczywiście o większoć klasy). Wtedy nauczycielka przypomiała sobie o atlasach. Ja kupiłam i niepełnosprawna koleżanka też miała, reszta - nie. Dostałyśmy piątki za podejście do przedmiotu, a reszta klasy dostała 2 tygodnie na zakup rzeczonych atlasów. Wszystko by ucichło i rozeszło się po kościach, gdyby nie ta dziewczyna. Zaczęła głośno zwracać pani uwagę, że nie może kazać kupić klasie czegoś przed końcem roku szkolnego i że pani wcale nie kazała kupić tych atlasów we wrześniu. Tego już nie wytrzymałam i powiedziałam, że pani mówiła o tym we wrześniu, mam zapisane w zeszycie, że taki atlas trzeba było kupić i pamiętam, jak poszłam do księgarni po niego, ale nie mieli tych atlasów i specjalnie dla mnie zamówili - tym samym kazali przyjść później. Gdybym poszła, kupiła od ręki, pewnie bym o tym zapomniała, ale przez to, że musiałam fatygować się drugi raz do księgarni, zapamiętałam to. I powiedziałam o tym przy klasie. Sprawa dotarła do wychowawczyni, powiedziałam to samo. Od tej dziewczyny oberwałam potem słownie za "wkopywanie klasy". Zwyzywała, fakt, ale specjalnie się tym nie przejęłam.
Kolejna sprzeczka miała miejsce w czerwcu. Jesteśmy klasą integracyjną, z tego powodu jest nas mniej osób w klasie (obecnie 20, w zeszłym roku najwięcej to było 21 - ktoś się dopisał, ktoś się wypisał...). Wychowawczyni powiedziała, że będzie sporo osób powtarzających drugą klasę i ze względu na specyfikę naszej klasy starała się o to, by żadna taka osoba nie trafiła do nas, nasza klasa i tak była znana w szkole z tego, że ciężko prowadzi się z nami lekcje, wciąż panuje chaos i lekcje są rozwalane przez kilka osób. Zapytała klasę, co o tym myślimy. Pierwsza wypowiedziała się ta dziewczyna, że ona chce jak najwięcej drugorocznych w klasie, bo "oni są fajni i będzie beka na lekcji". Na to wypowiedział się kolega, że on wolałby jednak, żeby niewiele takich osób do nas przyszło, bo on chciałby czegoś się nauczyć, atakie osoby z reguły utrudniają prowadzenie lekcji bardziej, niż inni. Na to ja się zgłosiłam, poparłam kolegę i dodałam kilka słów od siebie (zależy mi na nauce, przychodzę do szkoły po to, żeby się czegoś dowiedzieć, a tak w ogóle im mniej osób w klasie, tym spokojniejsze bywały u nas lekcje, co mów samo za siebie). Na to ta dziewczyna powiedziała, że jak nie podoba mi się klasa, to mogę sobie załatwić nauczane indywidualne, a ona chce jak najwięcej osób w klasie i już. Wychowawczyni kazała jej się uspokoić. Po lekcji ta dziewczyna jeszcze miała do mnie jakieś uwagi.
I ostatnie, wczorajsze. Lekcja dobiegała końca. Nauczycielka powiedziała, że teraz zrobimy jedno zadanie w ćwiczeniach. Zgłosiłam się i powiedziałam, że nie ma sensu robienie tego zadania, ponieważ zadała już nam to wraz z trzema innymi zadaniami i wymieniłam te zadania. Na to ta dziewczyna zaczęła na mnie naskakiwać, że po co to mówiłam, że "kabluję" na klasę i nie przerywa się innym. To o przerywaniu było stąd, że pani na tej lekcji pytała nas o różne zdania i tłumaczyliśmy je. Wcześniej już wspomniany kolega zaczął tłumaczyć jedno zdanie, po czym się zaciął. Uznałam, że jak już się zaciął, to więcej nie powie i dokończyłam zdanie. Jeśli chodzi o tego kolegę i przerywanie, to nieraz miała miejsce taka sytuacja, kiedy ja się zgłaszałam na lekcji, nauczyciel kiwał, że mog odpowiedzieć, a ten kolega odpowiadał bez zgłaszania się i wtedy n-l pytał, co chciałam powiedzieć, a ja odpowiadałam zawsze, że kolega mnie już ubiegł i powiedział wszystko (ale on się nie zgłaszał!

). Wracając do wczorajszej lekcji - dziewczyna oskarżyła mnie po prostu o to, że powiedziałam, co było zadane. Jedna dziewczyna zaczęła cicho przebąkiwać coś, że chyba każdy odpowiada za siebie i swoją pracę domową, na to ta dziewczyna zapytała: "jesteś z nią, czy z nami?", a ona po chwili wahania odpowiedziała cicho - "no z wami..." Na to nauczycielka, że każdy odrabia własne prace domowe i powinien sam sobie powiedzieć "moja wina", a nie oskarżać innych i mieć do nich pretensje. Następne kazała zrobić tej dziewczynie jedno zadanie. Zadzwonił dzwonek i wszyscy wyszli na przerwę. Zostałam w klasie ja z niepełnosprawną koleżanką. Po chwili weszła wychowawczyni - mieliśmy mieć z nią lekcję, a wtedy niepełnosprawna koleżanka powiedziała do mnie: "nie przejmuj się". Wychowawczyni zapytała, co się stało. Cisza. Zapytała, czy ktoś sprawił mi przykrość. Koleżanka odpowiedziała za mnie, że tak. Następne pytanie - czy na lekcji. Koleżanka powiedziała, że tak. Czy był przy tym nauczyciel? Tak. Kiedy to było? Przed chwilą, tuż przed dzwonkiem. A chłopak to czy dziewczyna? Na to koleżanka powiedziała, że jak powie, to wych. będzie wiedziała, a ona nie chce "kapować". Wych. powiedziała, że w takim razie już wie, kto to był, powiedziała też, żebym się nie przejmowała. Wtedy powiedziałam, że raz można udawać, że się nie słyszy, drugi też... ale ile tak? Zadzwonił dzwonek, klasa weszła. Wychowawczyni powiedziała, że jak ktoś chciał sprawić komuś przykrość, to może sobie pogratulować, bo udało mu się, sprawa zostanie poruszona na najbliższej wychowawczej i na zebraniu.
Nie odzywam się do klasy, ignoruję ich. Nie odpowiadam na pytania, nie pomagam już i nie tłumaczę. Uważam, że milczenie jest potwierdzeniem i jeśli nikt nie sprzeciwił jej się, wszyscy byli za. Ok, jedna dziewczyna się sprzeciwiła, potem, sterroryzowana, jednak opowiedziała się po ich stronie. Wiem, że nie powinnam się tym przejmować, że mam rację i nie powinnam słuchać, co oni mi mówią na ten ten temat. Jednak czuję się wewnętrznie zbita, opluta i zrównana z ziemią. Po prostu tak się czuję, mimo że wiem, że nie powinnam się mini przejmować.
I tak na marginesie - ta dziewczyna to typowy typ olewający szkołę i naukę. Zależy jej na tym, by lekcje minęły bez złych dla niej ocen przy jednoczesnym braku sprawdzenia wiadomości w postaci sprawdzenia pracy domowej lub przeprowadzenia sprawdzianu. Ma więc zawsze do mnie ogromne pretensje, kiedy powiem, że coś było zadane albo przypomnę, że n-l nie może urządzić na następnej lekcji całogodzinnego pytania, bo mamy wtedy z jego przedmiotu sprawdzian. Też nie lubi, jak mówię, że to co teraz n-l chce z nami zrobić było już zadane lub powinniśmy znać jakieś pojęcie z poprzednich lekcji. Nie ma dla niej znaczenia, że mówię prawdę i nigdy nie kłamię. Dla nij takie zachowanie to "wkopywanie klasy". No, jak się nie uczą... nie wskazuję palcem, kto nie ma pracy domowej, tylko mówię, że to już było raz zadane.
Ech.
EDIT: No musiałam to z siebie wyrzucić...
...