Niedawno córka opowiadała mi o sytuacji, w której jedna ze studentek I roku "osmieliła" się

zwrócić wykładowcy uwagę, że spóźnił się na kolokwium z biochemii ponad 15 min.
No, bo "metody operacyjne" trzeba z głową dobierać.

Ale oni i tak, póki się nie przekonają na własnej skórze, wiedzą lepiej...
A ja zawsze mówię: pożyjemy, zobaczymy.
Ale prawdą jest, że z publikacji niektórych mediów studenckich i zajmujących się tematyką szkolnictwa wyższego wynika, że w sumie wszystkie regulacje dotyczące szkolnictwa wyższego w Polsce to jeden, wielki, niejasny i mało znaczący bubel prawny. To przerażający obraz. Naturalne, że ciężko jest w takiej sytuacji wymusić szacunek instytucji do obywatela. Ale nie znaczy to, że to nie jest niemożliwe. W końcu PRL też nie rozpadł się sam. Pytanie tylko - jak mocno trzeba się poświęcić i czy faktycznie będę miał na tyle niewiele do stracenia, by to zrobić.
Może należałoby po prostu spokojnie i kulturalnie porozmawiać z nauczycielem i wynegocjować korzystne dla obu stron rozwiązanie?
Co Ty! Wiesz, jaki wtedy byłby dopiero młyn?

Zwykle tak robimy w takiej sytuacji, spokojna, szczera rozmowa to cudowne lekarstwo na większość problemów w międzyludzkich (i tych pionowych, i tych poziomych) relacjach.
Ale jeżeli jakiś nauczyciel pokazuje, że nie potrafi uszanować woli rozmowy swoich uczniów i zaczyna pogrywać w "no to wam teraz, gówniarze, pokażę", musi się liczyć z tym, że rozmowy będą się toczyć przez pośredników.

Nie ze złośliwości, a ze strach9u - znaczy się, dla własnej obrony. I właśnie na to nie ma czasu.
Nie, żebyśmy nie informowali, że taki nawał pracy jest dla nas... doskwierający. Najpierw puszczono te uwagi mimo uszu, a potem reakcja była na zasadzie "co wy sobie wyobrażacie".

I jak tu rozmawiać? Wyprzedzam pytania: tak, było kulturalnie i spokojnie! Mało tego! Jak słyszałem moich kolegów, jak oni z tą osobą rozmawiali (bo ja w tej rozmowie udziału nie brałem) to myślałem, że oni zaraz kwiatki wyciągną i uklękną przed tym kimś.

Innymi słowy: próby negocjacji nic nie zdziałały. W sumie nic dziwnego, bo już na pierwszy rzut oka dość szorstki w obyciu człowiek.

Sami pewnie takich znacie.
I może tu jest przyczyna tego, że wasza klasa ma tych testów do rozwiązania więcej. Macie słabsze wyniki, należy więc je poprawić ćwicząc rozwiązywanie testów.
Wątpię. Nasze wyniki były i są porównywalne, także wśród osób, które testy dawane przez nauczyciela wypełniają "aby były".
Ale nawet jeśli, czy zadawanie więcej, niż uczniowie są w stanie zrobić, przez co robią zadania po "łebkach" to dobra droga do ćwiczenia? Lepiej chyba wypełnić testów nieco mniej, ale skuteczniej analizować to, co się robi niż nawet nie mieć czasu na dostrzeżenie własnych błędów.
Studiowałam już bardzo dawno i też mogę potwierdzić. Był taki wykładowca, u którego najpierw indeks, a potem za indeksem student wylatywał za drzwi z egzaminu i ta czasami bez pytania. Ci co próbowali się przeciwko takiemu traktowaniu buntować zdawali egzamin komisyjny i albo się udało, albo nie. Pozostali, cierpliwi, za 4, 5, 6 albo i 10 podejściem byli po egzaminie, co najwyżej, jeżeli zbytnio się to przeciągało, lądowali z wpisem warunkowym na kolejny semestr. Lepiej więc było spokojnie za własnym indeksem gabinet owego pana opuścić i na komis się nie narażać.
Dziwne, że sprawa się nie otarła o instytucje zewnętrzne, ale zgaduję, że były to czasy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej?
Chociaż z tego, co czytam w różnych źródłach to uczelnie wiele się od czasów tego sowieckiego totalitaryzmu nie zmieniły. Ponadto masa w przepisach bzdurnych zapisów czyniących niektórych (zwłaszcza tych z wysokimi tytułami) wręcz nietykalnymi.
676, nie tracisz zbyt dużo energii w udowodnienie, jaka to się tej biednej klasie i uczniom tak bardzo zapracowanym krzywda dzieje?
Zapewne za dużo, jak na forum ludzi, którzy zawsze będą szukać winy i przyczyny problemów raczej w "tej złej młodzieży" i rzadko kiedy dopuszczą do siebie myśl, że jednak z ich kolegą po fachu może być coś nie tak.
Niemniej, myślę, że warto mówić o takich rzeczach. Nawet jeśli nie zdziałam nic bezpośrednio, to będą osoby, którym będzie choć trochę lżej na sercu ze świadomością, że ktoś ma takie problemy, jak oni i - mimo stereotypu o tym, że czyny/myśli/słowa nauczyciela są zawsze wręcz dogmatami - ośmiela się o tym mówić głośno. Może to da im pewności siebie? Energii do - niezbędnej dla godnego życia - walki o swoje? Gdy pojawią się poważne życiowe problemy (z gminą, z nieuczciwym pracodawcą, albo z nadużywającym swych uprawnień policjantom) te doświadczenie okaże się niezwykle przydatne - zaprocentuje po prostu.
Mam nadzieję, że będę takim kamyczkiem, który ruszy lawinę.

Szanuj ucznia swego, możesz nie mieć żadnego...